Wiem, że życie to jest gra, czy coś w rodzaju teatru. Choć odgrywanie pewnych scenek jest bardzo bolesne. Często sobie z tego kiepkuję, traktując trudne przeżycia, których dostarczają mi bliscy, jako dobry temat do tego, żeby to opisać.
Myślę, że robiło i robi tak wielu twórców. Nawet mój ukochany Houellebecq. Niedawno, czytając „Wrogów publicznych” (2008), dowiedziałam się, że opisując matkę Adriana – puszczalską hipiskę, w „Cząstkach elementarnych”, miał na myśli swoją rodzicielkę. Tak przynajmniej odebrała to Lucie Ceccaldi, która zostawiła małego Houellebecqa pod opieką dziadków. Czym jak się okazuje ją rozsierdził.
Wydała więc biografię „L'innocente: ecrit” (2008) (w wolnym tłumaczeniu: niewinność przemówiła), w której odnosi się do tego, kim jest jej syn. Houellebecq we „Wrogach publicznych” (wymiana listów między nim a Bernardem-Henri Lévym) komentując jej książkę, stara się dystansować do tematu, ale czuć, że go to dotknęło. Jako dziecko przeżył zawód, trochę się zemścił, więc matka odpłaciła mu pięknym za nadobne. Nie jest to zachowanie typowej matki. Można powiedzieć, że matka tak nie robi, co może być wyzwalające dla matek poświęcających się, bo jednak miłość ma swoje granice, ale dla dziecka, które przegięło przysłowiową pałę, może być to szokiem. Jest to również lekcja, że agresja rodzi agresję, przez co zemsta rzadko bywa słodka. Więc jednak nawet Houellebecq ma czuły punkt.
W sumie to odetchnęłam z ulgą, bo to znaczy, że też jest człowiekiem, a nie jakimś humanoidem. Czytając o historii Houellebecqa i jego matki, zrodziła się we mnie pewna fantazja. Otóż, to co może przerażać bliskich twórcy, to to, że wrobi on ich życie w swoją sztukę jak rodzynki. To nawet nie chodzi o to, że przedstawi ich w negatywnym świetle, ale o to, że „użyje” ich bez pytania w swojej sztuce, a to z perspektywy bliskości i sacrum, z którym ona się wiąże, jest błędem niewybaczalnym, zdradą ostateczną.
Po takim czynie można już tylko spakować walizki i udać się na samo dno piekła. Houellebecq na szczęście nie robi z siebie niewiniątka i nie idzie w truizm, odgrywając rolę pokrzywdzonego. Chociaż nazywając siebie „wrogiem publicznym”, wskazuje na to, że ktoś tam go atakuje i to w dodatku tylko dlatego, że mówi prawdę. Powinna ona wyzwalać, więc dlatego tu nie wyzwala, tylko miażdży? Czy prawda potrzebuje ofiar, czy to rzeczywiście jest krwiożercza bestia?
Może więc nie wszystko jest tematem do uprawiania sztuki. Inspiracją może tak, bo nie ucieknie się od przeżyć z dzieciństwa, czy takich a nie innych relacji z bliskimi, ale „używanie” ich jeden do jeden, jest występkiem złym. A kto to ocenia? Już mówię. Pewne tereny są święte. Warto to uszanować, ale nikt nikogo do niczego nie zmusi, bo na szczęście mamy wolną wolę. Choć świat jest dziś diabelski i zło przekonuje: możesz wszystko zrobić i powiedzieć – hulaj dusza, piekła nie ma. Życie jednak pokazuje coś innego i to właśnie świadczy o tym, że Bóg istnieje. Hola! A gdzie teza? To jest moja fantazja, a w niej Bóg nie potrzebuje ani tezy ani dowodu na swoje istnienie.
Druga zła wiadomość jest też taka, że odnoszenie się do prawa moralnego ustanowionego zewnętrznie jest przeżytkiem, wskazującym na ramotę racjonalnego umysłu oświeceniowych filozofów (nie ma potrzeby wymieniać ich nazwisk, dajmy im odpocząć). Moja fantazja mi podpowiada, że należy się poddać temu, co wewnątrz, tak jak uczył Budda i Chrystus, wsłuchać się w głos swojego serca, co łączy się ze słynnym: wszystkie odpowiedzi są w tobie. To zdanie tak często uznawane za banał, irytuje zwłaszcza tych, którzy spisali już całą listę argumentów, które najpewniej przytoczą w czasie dyskusji w stylu oksfordzkim, a słuchaczami będzie cały świat. Zostawmy ich na razie w stanie niespełnienia. Wracając do mojej fantazji, kiedy pozostaje się w połączeniu z sercem, wiadomo natychmiast co wypada, a co nie. Dobrze podsumował to św. Augustyn słowami: kochaj i rób, co chcesz. Bo trudno wtedy robić rzeczy wbrew drugiemu (innemu), bo kopiąc go w dupę, od razu wiadomo, że kopiesz siebie.
Przez niektórych ograniczenie wolności do samorealizacji, czytaj bezkarność w ocenianiu czyichś zachowań, a często też ich potępianie, może być odczuwane jako pewna strata zwłaszcza, jeśli chce się dochodzić sprawiedliwości, dokonując samosądu tak jak Houellebcq i Lucie Ceccaldi. Niestety w tym punkcie wchodzi się w kompetencje Boga. Trudno powiedzieć czy to źle, czy dobrze, ma to jednak swoje skutki. Zgodnie z moją fantazją, kończy się to zawsze rachunkiem sumienia, dla wielu dopiero na łożu śmierci. Wydaje się wam, że nie, bo grzesznik nie wyraził skruchy i nie przeprosił za przewiny, konając. Pozory jednak mylą, ale trzeba wiedzieć, że te kwestie ostateczne dokonują się między głębią (duszą poprzez serce) człowieka i Bogiem, co z oczywistych względów pozostaje niewidzialne dla oczu, tym bardziej dla umysłu. Przepraszam za to wtrącenie, ale największą porażką ludzkości jest to, że aż tak bardzo przeceniła i nadal przecenia możliwości umysłu. Pewną podpowiedzią dla niedowiarków mogą być świadectwa ludzi, którzy przeżyli swoją własną śmierć lub śmiertelną chorobę, zyskując tym samym inną perspektywę na życie, już nie tak bardzo egocentryczną. Chrześcijanin nazwałby to nawróceniem, Buddysta dostąpieniem stanu oświecenia za życia, a człowiek przyzwoity, powiedziałby, że udało mu się stanąć w prawdzie.
Inna zła wiadomość, zwłaszcza dla tych, którzy zwalali winę na kościół jest taka, że to nie religia tworzy ten nakaz, choć moja babcia mówiła, że gdyby nie dziesięć przykazań, ludzie by się całkiem pozarzynali. Jego źródłem nie jest też filozofia, która dla wielu jest religią bez Boga. Comte nawet wcielił tę ideę, proponując swoją wersję duchowości. Tu zasmucę niektórych, a innych zaniepokoję – Chrystus i Budda nie są tożsami z religią – Chrystus złapałby się za głowę na widok tego, jak „miłuje się większość Chrześcijan, natomiast Budda formalnie nigdy przynależał do żadnej religii. Natomiast są oni awatarami (wcieleni mistrzowie duchowi) prawdy, stąd ich obecność w mojej fantazji. Takich mistrzów duchowych jest wielu, ale to już każdy może sobie sam doczytać.
Nakaz o którym tu mowa ma źródło w sercu i płynie z wnętrza. O tym właśnie nauczali Jezus i Budda. Jego trafność jest czystsza niż kryształ. W mojej fantazji twórca nowej generacji będzie pracował w oparciu o ten nakaz, nie tak jak Houellebecq, który opisał swoją matkę jako dziwkę bez uczuć, ale tak jak Houellebecq, który dotyka prawdy o człowieku, często brudnej i niezbyt ładnej.
I tu na scenę mojej fantazji wchodzi kobieta, która ma ważną rolę do odegrania. Nareszcie! Może ona dobrze wyrażać głos serca (nakaz), omijając zalecenia „perukarzy” – mężczyźni w dziwnych czapkach, którzy nie mają żon, sędziowie oraz filozofowie, specjaliści od tez oraz inni samozwańczy przewodnicy, często panowie, którzy pragną objaśniać świat (mansplaining). Cóż dla niektórych zabrzmi to patetycznie, inni się wykrzywią, bo to oczywisty nonsens, żeby kobieta coś mówiła i to do rzeczy. A jednak już mówi oraz ma apetyt na więcej. Ale spokojnie, nie ma się czego bać – to tylko fantazja! Poza tym to każdy zrobi tak, jak uważa.
A jeśli jesteś twórcą, który użył swoich bliskich jako tworzywa, może miałeś lub miałaś ważny powód, natomiast moja fantazja nie sięga aż tak daleko i głęboko.
(Fot. Michel Houellebecq by Vincent Ferrané)
Monika Waraxa
Komentarze
Prześlij komentarz
Dzięki za odzew!