Wcielenie 01: Vincent van Gogh, 13/05/2014 |
Wąsy trzeba pielęgnować, czyścić regularnie z okruchów, śladów sosu i resztek zupy pomidorowej. Wyczesywać po kąpieli grzebykiem. Jeśli jest się wyjątkowo przeczulonym na ich wygląd, należy zakładać na noc bindę. Najgorsze w tym temacie są kobiety, które zostawiają swoje wąsy samopas. Ani ich nie depilują, ani ich nie pielęgnują. Wąsy im rosną w nieładzie, w różnych długościach, w różnych kolorach. Prawdziwa akceptacja niechcianego wąsa, polega na jego pielęgnacji.
U taty wąsów nigdy nie widziałam. Mówił, że nie zapuszcza bo rosną mu ryże. Jak na razie największe wrażenie zrobiły na mnie wąsy Wiesława, w którego ślady poszedł również syn. Wąs jako forma włosa bardzo mnie fascynuje. Stał się znakomitą pożywką dla myślenia metaforycznego. Wąs jako znak czasów i mody może symbolizować mężczyznę i kobietę z przeszłości.
Van Gogh
Gorące przed południe. Vincent stoi na polu, zwrócony twarzą do słońca, które nieco mocniej oświetla jego lewy profil. W prawym ręku trzyma zamkniętą kasetkę z farbami olejnymi, prezent od Gaugina. – Po latach widzę, że moja fascynacja nim była błędem. Brakowało nam synchronizacji w odczuwaniu świata. Kiedy oglądam jego obrazy wiem, że malował je z próżności. Panienki zawsze były ważniejsze. Smutną dygresję van Gogha przykrywa zapach trawy. Białą płócienną koszulę dostał od brata. Prana rzadko, zmieniła kolor na szary. Rzeczy same w sobie go niezbyt interesują. Cieszy go tylko ich użyteczność w danym momencie.
W lewej ręce Vincenta dwa zagruntowane płótna średniego formatu. Może nie wszyscy o tym wiedzą, ale gruntuje się na ciepło, to znaczy grunt się podgrzewa i potem pokrywa się nim płótno. Tycjan tak robił i ja też. – przytaknął sobie Vincent, zdejmując z pleców przenośne sztalugi oplątane brązowym paskiem bez sprzączki. Karczmarz oddał go Vincentowi, kiedy kupił sobie nowy. – A do siedzenia składany stołeczek z płóciennym siedziskiem, w sam raz na mój mały tyłeczek – zaznaczył skrupulatnie Vincent. W oddali snopki siana, dziś nie wydają się takie atrakcyjne. Trochę bliżej stado krów. – My Holendrzy zawsze lubiliśmy je malować. Portretować ich ciepłe i ufne spojrzenia. Ten nasz pragmatyzm i osadzenie w ziemi. Dziś na pewno nie będę malował praktycznej krowy – mruknął do siebie wąsacz.
Resztki polnych kwiatów przyciągają motyle. – W czasach mojej młodości nie wiele mówiło się o uczuciach zwierząt, a wiejskie dzieciaki rozdeptywały motyle, nie wspomnę o tym, co robiły z żabami – kontynuował z zamkniętymi oczami Vincent. Słońce ciągle z lewej strony.
– Czas zastanowić się gdzie stanąć. Zachwaszczone kwiaty mówią mi, że był tu kiedyś ogród, który przetrwał dłużej niż dom. Aż dziwne, że nie wyrosły wyższe chaszcze? – snuł Vincent, kładąc swój ekwipunek na gorącej trawie. Potem zrobił rundkę wokół nieatrakcyjnych krów i snopków. Rozpłynął się w zapachu trawy. Powietrze było na przemian chłodne i gorące, jak woda w jeziorze niewymieszana pływaniem. Trawa szeleści pod sandałami. Jest dosyć sucha. Przy trzecim okrążeniu faluje już wyraźniej. Słońce przemieściło się bliżej środka twarzy, cykady trzeszczały.
– Kiedy chodzę, myślę o sensie malowania. Dobre malowanie jest jak muzyka, przynosi ulgę. Gdybyśmy byli pozbawieni czasu jak kosmos grawitacji, nie byłoby muzyki. Kiedy tak krążę wokół trawy sprawdzam czy czas na pewno istnieje. Kiedy jednak przestaję słyszeć muzykę to znak, że się zatracam i po co mi na polu ten rewolwer? – zaskoczył się.
Dziś rano karczmarka tuczona na dzikich zającach, powiedziała do niego: "Panie Vincent, jest pan za chudy. Dobrze, że dba Pan chociaż o wąsy, dodała strapiona". W kontakcie z jego nieprzystosowaniem ogarniała ją fala macierzyńskiego atawizmu i raz na jakiś czas w obtłuczonej, kamionkowej misce dawała mi ziemniaki posypane skwarkami, a do tego kubek maślanki. – Pocieszna jest ta karczmarka. Już ja wiem co ona sobie załatwia tymi ziemniakami – pomyślał Vincent, któremu jeszcze trochę brakowało do stanu całkowitej koncentracji na malowaniu. Usłyszał sekundowe szeleszczenie w uszach. Po swojej prawej stronie położył na trawie kasetkę z farbami, obok postawił rozkładany stołek. Na początek zwykle używał szmaty, na którą dziś wycisną z metalowej tuby kupkę bieli ołowiowej i ciepłego żółtego. W jego czasach nie mówiło się o szkodliwości metali ciężkich, zwłaszcza ołowiu. Jednym szybkim gestem zasmarowywał plamę. Niezbyt szerokim, płaskim pędzlem dodawał kolejne płotki gestów. Do lewej ręki wziął drugi pędzel. Przez chwilę malował obiema dłońmi. Oczywiście nie zdawał sobie sprawy z tego, że kalibruje właśnie półkule mózgowe. W ogóle człowiek w tamtych czasach widział mniej. Na szczęście miał intuicję, więc mógł sobie różne rzeczy przeczuć.
Zielenie, ugier trochę ultramaryny. Pierwsza warstwa obrazu pochłonęła około półgodziny. W tym czasie słońce znalazło się bardziej po prawej stronie. Spocone i wypukłe czoło Vincenta odbijało jego mocne promienie. – Słońce to słońce, a ja to księżyc – pomyślał Vincent i skoczył ze stołeczka w trawę. Zanurzył się w niej twarzą i brzuchem, uważając, żeby nie zgnieść kwiatów, bo jeszcze chciał je malować. Bezlitosne słońce prażyło jednostajnie chude ciało Vincenta.
– Ten biedny malarzyna chyba już do reszty sfiksował– ocenił przejeżdżający drogą karczmarz z Arles. Dzisiejsze zachowanie Vincenta potwierdziło tylko jego przypuszczenia, że malarz jest zaburzony. Karczmarz nie raz widział, jak ten potrafił godzinami siedzieć bez słowa w barze i gapić się w ścianę, a innego dnia kłócić się prostytutką o malarstwo. – Eh, ze skrajności w skrajność– podsumował w myślach Vincenta. Zabłąkana wrona zakrakała złowieszczo.
Do głowy Vincenta leżącej w trawie zaczęły zlatywać się motyle. Nieczule siadały obok, żeby po chwili odlecieć bezrefleksyjnie w nieznanym, ale niezbyt odległym kierunku.
Spocony i oszołomiony zapachem trawy Vincent był gotowy na drugie podejście do płótna. Kasetka, a zwłaszcza tuby w aluminiowych tubach nagrzały się niebezpiecznie. Brudne pędzle leżały w nieładzie. Słoik z terpentyną przykrywała szmata umazana w żółtej farbie. Kępy traw jak rozłożyste wachlarze. Dużo zielonego, żółtego, zielonego żółtego i trochę ugru. Źdźbła są wymagające. Bezlitosny rytm linii o tej samej długości opanował umysł Vincenta. Był teraz jak Apacz zjednoczony z naturą. Upał, upał, gorąco, koszula przykleiła mu się do pleców. Rytm gestów zamienił się w muzykę, której niestety nie zdążył usłyszeć karczmarz. Szmata nasączona terpentyną i farbą olejną nagrzewała się coraz bardziej. Stołeczek a w nim mini dupka Vincenta poruszały się miarowo zgodnie z ruchem jego ręki. Szmata, pędzel, paleta, obraz, trawa. Z malarskiego transu ocucił go zapach spalenizny: – Cóż to, czy to moja głowa się pali? – pomyślał, rozglądając się czujnie. – A nie, to szmata – odetchnął z ulgą, przydeptując ją skórzanym sandałem.
Monika Waraxa, 14/05/2014, Londyn
Vincent van Gogh, Long grass with butterflies, 1890 National Gallery London |
Swietna proza. Duza wrazliwosc odczuwania I ogromna wyobraznia. Mam nadzieje, ze wkrotce cos sie ukaze nowego.
OdpowiedzUsuń