Przejdź do głównej zawartości

Brązowe światło

Mark
Część I

Mark zakończył właśnie swój spacer po Central Parku. Wychodząc na ulicę rozmyślał o jego idiotycznym, prostokątnym kształcie. Na rogu 5 Alei i 69 Wschodniej natknął się na Edmunda, dosyć specyficznego mężczyznę, wyposażonego w tubalny głos. Jego sylwetka przypominała tarpana – nie za dużego, korpulentnego konia. Tego dnia miał na sobie brązowo-czerwoną koszulę z krótkim rękawem. Przypadek? Pół roku temu wprowadził się do mieszkania na pierwszym piętrze budynku przy Wschodniej 69ej, w którym Rothko wynajmował pracownię. Wypada więc powiedzieć, że byli sąsiadami. Nigdy jednak nie urządzali wspólnych podwieczorków. Ich kontakty ograniczały się do krótkich spotykań na klatce schodowej, tego niezbyt udanego bloku. Rothko jako jedyny wynajmował tu pracownię. Resztę lokali zamieszkiwali ludzie, których w większości przypadków nie znał.
– Co za miłe spotkanie zagaił Edmund. – miękkie słowa powitania zderzyły się z jego mocnym głosem.

– Tak, rzeczywiście. – odpowiedział zdawkowo Rothko.
– Właśnie wracam od dentysty. – odpowiedział. Brzmi obiecująco, pomyślał Rotkho. 

– Ząb mi się złamał przy goleniu. – rozpoczął Edmund. – Wczoraj, kiedy goliłem żuchwę, poczułem coś na języku, ale niechcący to połknąłem. Po krótkim dochodzeniu okazało się, że był to kawałek piątki. – doprecyzował. I wcale nie zachęcany mówił dalej:
– Dentysta powiedział, że muszę założyć koronę. Tu milczący Mark wyobraził sobie Edmunda jako króla Central Parku w prostokątnej koronie, który zasiada na prostokątnym tronie. 
–To idzie w setki dolarów. Kolejny wydatek. – Edmund zaburzył. – Mam dobrego dentystę na Słowacji, ale wyjazd do niego chyba mi się nie opłaci. Może założę na zęba zaślepkę, albo wyrwę go na fundusz? A ty co byś zrobił na moim miejscu? – zapytał Edmund.
– Ja bym wyrwał, a który to ząb? – zapytał ze zbolałą miną Mark.

– Górna lewa piątka, mówisz, że byś wyrwał? – powtórzył ze zbolałą miną Edmund. 
Rothko wcale nie planował wczuwać się w sytuację Edmunda. Chciał niewiele mówiąc przeczekać, aż dotrą do mieszkania Edmunda, powiedzą sobie: miłego dnia i każdy pójdzie w swoją stronę. Na to chyba już za późno. Korona napoczęła lawinę skojarzeń, której Rothko nie mógł w żaden sposób zatamować. Zaczął wyobrażać sobie Edmunda zasmuconego 
przy śniadaniu bo nie może nagryzać tosta lewą stroną.
– Pół roku temu zdarzyło mi się coś podobnego – nie przestawał Edmund. – Wtedy połamała mi się szóstka, ale z drugiej strony. Odkąd przeszedłem trzy miesięczną kurację antybiotykami, mam bardzo słabe zęby. Wiesz, te antybiotyki brałem na zapalenie prostaty – zakończył smutno Edmund. Masz ci los – pomyślał Rothko i sam nie wierząc w swoje słowa zapytał: zapalenie prostaty?
 
– Tak, mężczyźni w pewnym wieku... i to mnie osłabiło, zwłaszcza zęby.


– Współczuję – skwitował Rothko i pomyślał przez sekundę o swojej prostacie. Na szczęście spacer dobiegł końca. Dotarli pod drzwi mieszkania. Mark pożegnał się dość chłodno, żeby na wszelki wypadek nie prowokować dalszych wynurzeń. Zmierzając w stronę pracowni, zastanawiał się, dlaczego ludzie opowiadają mu takie historie? Może to kwestia wąsów? A może to jego milczenie ich zachęca? Albo to prosta empatia dla tych biednych popaprańców? Żebym tak nad sobą mógł się ulitować! – pomyślał o sobie z mądrością rabina. Wszedł do pracowni. Zarówno prostata Edmunda jak i sam Edmund stopniowo rozpływali się w ciepłym zaduchu letniego, nowojorskiego popołudnia. 

Sala Mark Rothko, Tate Modern, London

Pracował właśnie nad cyklem brązowo–czerwonych obrazów na zamówienie restauracji Four Seazon w Nowym Jorku. Chałtura? Wolał nazywać to wyzwaniem. Nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że nic z tego nie wyjdzie, ani tego, że zostanie mianowany abstrakcyjnym ekspresjonistą. Czy to właściwie coś uściśla? 
Dwa z czterech obrazów: Czarny na brązowym i Czerwony na brązowym były napoczęte, pozostałe dwa o podobnych tytułach schły, czekając na kolejną warstwę. Technika olejna choć szkodliwa dla kobiet w ciąży, jest bardzo szlachetna w wyrazie. Pozwala na nieskończone modelowanie głębi koloru. Malarze weneccy dodawali do ręcznie ucieranych farb sproszkowane szkło, albo czystą krzemionkę, z piasku rzeki Ticini, która nadawała farbom te wyjątkowe właściwości optyczne. Olej wymaga dyscypliny pracy i wiedzy warsztatowej. To właśnie te doświadczenia osadzały naszego amerykańskiego bohatera w wielowiekowej tradycji malarstwa zachodnioeuropejskiego.

Choć pozornie, czyli formalnie obrazy Rothko miały nie wiele wspólnego z pracami Tycjana czy Tintoretto, to jednak  wszyscy oni byli członkami tej samej społeczności. I jak diamenty poutykane w siatce czaso-przestrzeni uwodzili zwykłych śmiertelników, przenosząc ich w inny wymiar doznań.

Choć była dopiero połowa 1958, Rothko już wtedy przeczuwał, że era olei się kończy. Może nie bezpowrotnie, ale lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte w malarstwie należeć będą do plastikowego akrylu, który szybko schnie i mogą go używać kobiety w ciąży, ale na tym kończą się jego zalety.
Alice, Mark, Christopher, Nowy Jork

Rothko przeczesał pracownię średnio skoncentrowanym wzrokiem. Umościł się w swoim fotelu w towarzystwie wody z kranu, paczki Marlboro Lightów i kryształowej popielniczki, w kształcie figury niemożliwej, którą odziedziczył po swojej babce, dumnej Żydówce z Petersburga. Czasem, kiedy zasiadał w fotelu, myślał o poprzednich właścicielach. Znalazł go jakiś czas temu na śmietniku pod swoim blokiem. Mógł więc ich sobie tylko wyobrażać: emigrantka o wysmakowanym guście i kościstym tyłku, lekarz z lekką nadwagą, intelektualista, który ma w sobie za dużo wiatru i nie może dokończyć raz rozpoczętego eseju? Albo, albo, albo. Usiadł.


– Tato pamiętasz jak byliśmy u babci i tam był w lesie taki dąb? Miał chyba ze dwieście lat. – słowa Christophera dryfowały w jego głowie. – On miał taką jedną długą gałąź, gruby konar i ty powiedziałeś: patrz on nas zaprasza, żebyśmy się na niego wdrapali, pamiętasz? Rothko miał wtedy 30 lat, 5 letniego syna, kochającą żonę i pierwsze objawy depresji. Próba wejścia na dąb zakończyła się porażką. Utknął już na samym czubku konara. Choć patrząc na drzewo z ziemi, wyobrażał sobie, że dotrze swobodnie, aż do grubego pnia i oprze się o niego plecami. Niestety, nie miał się czego złapać. Kora dębu była chropowata, konar nie miał odgałęzień, a Rothko za dużo palił. Niezłomność dębu zwyciężyła. – Wiesz synku, ten dąb chyba właśnie poszedł spać, lepiej mu nie przeszkadzać. – powiedział, zeskakując nieporadnie z konaru i pomyślał: nature mówi mi nie.

Przez zakurzone drewniane żaluzje wpadało do pracowni popołudniowe słońce, rzucając paski cienia na paletę pokryty ceratą. Najbliżej jego lewej ręki stał słoik z vermilionem. Jakby wołał, żeby go wybrać. To taki nieatrakcyjny kolor. Wydaj się mocny, ciepły, a tak naprawdę jest zimny, zwłaszcza w zestawieniu z ziemistym brązem, który zawsze jest ciepły, nawet zimą. Nagle zadzwonił telefon.

– A to ty Clyfford, jak się masz stary?! Jak dobrze się słyszeć! Jesteś w okolicy? Tak, to świetnie, wpadaj, pogadamy. Nie, nie przeszkadzasz! Czekam. – zakończył wyraźnie ożywiony Rotkho. Pomyślał, że i tak dziś już nici z malowania, a wizyta Clyfforda pomoże mu wyplenić z głowy myśli o przemijaniu, resztki prostaty Edmunda i 200 letniego dęba. 

Cylfford Still, wrócił właśnie z Kalifornii po półrocznej nieobecności. Przez ten cały czas wymienili tylko kilka wiadomości. Rothko nie lubił pisać listów. Od opisywania wolał spotkania twarzą w twarz. Po pierwsze zawsze miał wrażenie, że zapisywane myśli i wrażenia, szybko się przeterminowują, tracą znacznie wraz z upływającą codziennością. A poza tym, po jednej z terapii grupowych, na którą zapisał się za namową Alice, dostał zadanie, żeby spisać wydarzenia z dzieciństwa. Ostatnie badania dowodzą, że przydatność wspomnień z dzieciństwa w terapii jest wątpliwa. Łatwość, z jaką można zasugerować wspomnienie dorosłemu pacjentowi nie mówiąc o dziecku, jest zastraszająca. Dodatkowo Rothko nie do końca wierzył, że można opisać emocje, a zwłaszcza smutek. Zaakceptował więc swoją depresyjność i przysposobił jak dodatkową rękę. Nauczył się z nią żyć, nie przejmując zbytnio jej istnieniem. 


Clyfford wprowadził ożywienie w pracowni już od pierwszych minut swojej obecności. Mark może nie lubił pisać listów, ale lubił obecność drugiego człowieka, zwłaszcza takiego, który rozumiał go bez słów. Clyfford przywiózł wino kalifornijskie. Mark nalał po kieliszeczku. 

– Jak studenci? Nauczyłeś ich czegoś – zapytał Mark, zmrużył oczy, zapalając papierosa.
– Nigdy nie myślałem, że się do tego nadaje. Jak mi to zaproponowali długo wahałem się czy jechać. Nie ma nic gorszego niż praktykujący malarz i słaby profesor. Poza tym, to miały być wykłady o najnowszych trendach w sztuce amerykańskiej. 

– No ale chyba się sprawdziłeś? Siedziałeś tam dwa semestry? – dopytywał Mark.


Monika Waraxa, 1/07/14, Londyn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Trójkąt

Sandro Kopp, Tilda Swinton, pastel Nie złapię szklanki ręką zatłuszczoną kremem. Moje ulubione spodnie letnie w panterkę rozrywają się w kroku, co to może znaczyć? Czy trójkąt może być szczęśliwy? Trójkąt miłosny niezbyt, bo nie wszystkie wątki są tu jawne i zwykle ktoś cierpi. W przypadku Tildy Swinton, jej kochanka i partnera, to raczej związek trojga, w którym wszyscy się odnajdują. Richard Avedon powtarzał, że Diane Arbus mu imponuje, zwłaszcza na jej pogrzebie. Popełniła samobójstwo, ale nie wiadomo czy była od tego szczęśliwsza.  Wiadomo jednak, że z mężem i parą przyjaciół tworzyła czworokąt erotyczny, na fali wolnej miłości lat 70-tych. Fascynuje mnie to tak bardzo, jak domniemany kochanek Tildy Swinton, w pełni akceptowany przez partnera, tak przynajmniej spekulują media angielskie.  Kiedy partner John Byrne opiekuje się bliźniakami, Tilda Swinton zabiera swojego kochanka Sandro Koppa na plany filmowe i przyjęcia. Bardzo ładnie się razem prezentują.

W ruchu wszystko się wyładnia

Hozier–hose–'wąż wodny', ale wrażliwy. Trubadur, śpiewa o wiecznej miłości, ponad grobem. Lisach nadgryzających ciało, ale to nie szkodzi, bo miłość jest wieczna. Prosi, żeby matka nie jęczała mu nad głową. Ta też potrafi być wieczna. A w scenerii raczej intymnej przemawia: Kochanie, jest coś tragicznego o tobie/w tobie, Coś magicznego. Zgadzasz się?  dopytuje. Śpiewanie go wyładnia. Wręcz rysy mu się zmieniają. I zęby jakby prostsze, włosy falują, miękko się układają, tańcząc wokół czoła. A potem jak opowiada o śpiewaniu, to jakby ktoś inny. No ale z drugiej strony bez człowieka nie byłoby grania. Syreni śpiew, choć męski. Gdzie to nas zabierze? Do tajemnicy i krainy wiecznej szczęśliwości. A nie jest to dom pogrzebowy. Siergiej Połunin zatańczył niby swój ostatni taniec do Take Me to Church . Tym smutniej, bo tańczy, że płynie. Na szczęście tańczy dalej. Jak te wrażliwości się zgadzają! Jeden tańczy, drugi śpiewa, obaj w ruchu. No aż miło p

Krople czekolady

Kiedy miłość twojego życia okazuje się być pustą zdzirą, nie płacz. Kiedy wróg ma cię w garści, nie umieraj. Kiedy nie możesz wyrazić bólu, czuj. Iggy Pop, fr. Chocolate Drops ,  z płyty Post Pop Depression Iggy Pop, dzięki uprzejmości internetu Film pod tytułem Dobry mieszczanin, nie byłby o nim. W piosenkach z ostatniej płyty Post pop depression  Iggiego Popa, przeważają gorące r ytmy lat siedemdziesiątych, przywodzące na myśl melodie z lokalu ze striptizem, w którym od lat tańczy ta sama dziewczyna. Biednie, zgrzebnie, ma się wrażenie, że życie toczy się gdzie indziej. Albo rytm piosenki w scenie z filmu Away We Go , Sama Mendesa, w której bohaterka od-tańcowuje stratę po śmierci swojego nienarodzonego dziecka. Lub scenka w sypialni pary, która przeżywa kryzys. Żona rozbiera się dla męża w rytm Chocolate Drops i choć nie wie, co będzie dalej, próbuje. W  refrenie, gówno zamienia się w krople czekolady, więc może akurat. Iggy Pop doświadczony, wyżyłowany. Chudy od nark