Przejdź do głównej zawartości

Frida w Nowym Jorku

Candy says: I've came to hate my body.
What do you think I would see, if I could walk away from me?

Lou Reed

Część I

W ostatnim czasie budziła się wcześnie rano. Słońce osłabione meksykańską zimą, świeciło jeszcze blado. Kwiaty na parapetach rosły gęsto. Ich wyrazistą zieleń, doświetlała biel marmurowego parapetu. Długo niezamiatana podłoga wewnętrznego dziedzińca chrzęściła piaskiem. Suchawe płatki kwiatów leżące na zimnej podłodze pod parapetem, przypominały o gniciu i końcu.
Niebieskie kolory ścian, które zwykle dodawały jej siły, dzisiaj raczej przytłaczały, a ochra drzwi jakoś dziwnie kojarzyła się z potokiem krwi. Wysokie natężenie cierpienia demoralizuje tak samo mocno jak jego całkowity brak, pomyślała. W życiu potrzebujemy równowagi bo entropia natury to chaos w kumulację. Śmierci i wypadki chodzą parami, okresy pracy i bezruchu występują w zbitkach. Kiedy zarabiasz, to nie możesz przestać. Jak jesteś bezrobotnym to od pokoleń. Świat żyje od bieguna do bieguna, a człowiek bardziej lub mniej świadomie szuka w tym równowagi, więc niezmordowanie układa. Jednak równowaga natury to nie truskawki rosnące w równych grządkach, ani Bóg, który się na nas obraża, czy wszechświat, który chce nam zrobić na złość. Niedoskonałe narzędzia naszej percepcji, próbują rozczesać wszystkie zawiłości, ale częściej się nie udaje bo natura to układ w równowadze. W cząstkach to twór oparty na ekstremach takich jak przejście zimy w wiosnę.
Frida zanurzyła się w swoim fotelu. Sięgnęła po album z freskami Kaplicy Sykstyńskiej. Patrzyła na męskie kobiety ze sklepienia, które z taką koncentracją malował Michał Anioł. Wiele godzin na rusztowaniu, w pozycji leżącej, ze wzrokiem utkwionym w suficie, w spodniach niezmienianych od tygodni i kromką chleba pod paletą. Albo kiedy poszukując kamieni na grobowiec Juliusza II w Carrarze przez pół roku, był jak w transie. Człowiek nabiera kształtu w konfrontacji z naturą. Kiedy ona stawia mu opór, rodzi się determinacja, a potem sens, który jest czasem nadawaniem formy. Znój podporządkowywania ujawnia sens naszego życia. I choć na tle natury jest on igraszką, nie za bardzo mamy wybór. Ekstremum z którym mierzyła się Frida to choroba, a malowanie sposobem na nadanie jej sensu. Promienie słońca prześlizgiwały się po papierze albumu. Ruch chłodnego powietrza poruszał kosmyki jej siwo-czarnych włosów. Powoli, niezauważalnie przeniosła się myślami do Nowego Jorku, który dziś jest dla niej tylko egzotycznym wspomnieniem, ale kilka lat wcześniej był źródłem cierpienia. W jej głowie rozbłysnęła myśl sukcesie Diego i jego porażce ideologicznej. Amerykanie nie byli i nie będą gotowi na socjalizm.
Frida Kahlo z sokołem
Głowę Fridy wypełniło ciepłe, nowojorskie lato. Drzewa z Central Parku przegrywały z siłą parującego betonu dolnego Manhattanu. W Ameryce nie lubiła przede wszystkim jej mechanizacji, która w oczy najbardziej rzucała się w Detroit. Zawsze uważała impet technologii za złowróżbny. Dziś w Detroit kręci się filmy o wampirach. Frida znalazła się pod jednym z tych apartamentowców, które wypełniają rentierzy, wytwórcy futer i arabscy budowlańcy.

1040, 5th Avenue, NY
Numer 1040 na Piątej Alei. Tylko raz przechodziła tędy z Diego, kiedy wracali pieszo z Centrum Rockefellera. A teraz, z jakiegoś powodu znowu się tu znalazła?
Weszła do środka. W centrum przestronnego holu zobaczyła portiera, który czyścił paznokcie scyzorykiem. Obecność Fridy wcale go nie speszyła, a raczej zaintrygowała. Miała na sobie wtedy pomarańczową sukienkę na krótki rękawek i rozpuszczone włosy. Ta pomarańczowo-czarna plama mimowolnie wybrzmiała razem ze szmaragdową zielenią uniformu portiera, na tle różowych marmurów ścian i podłóg. Może bez większej refleksji, ale jednak zwrócił uwagę na kolorystyczne zjawisko jakie właśnie stworzył z Fridą. Jak to bywa w powrotach, nie zapytał jej o cel wizyty, tylko wskazał życzliwie windę. Jej złote drzwi przywołały zatrzaśnięci w babcinej piwniczce, kiedy jako mała dziewczynka chciała wykraść słoiczek marmolady z agawy. Niepewnie wsiadła do windy. Na szczęście jej przepych osłabił niepokój.

Wjechała na ósme piętro i skierowała swoje kroki do jasnych bukowych drzwi, znacznie większych od tych, które widywała w Meksyku. Tam z takiego solidnego drewna robi się tylko trumny.
Drzwi otworzyła jej sympatyczna młoda dziewczyna, chyba pokojówka? Wiadomo było już od progu, że to nie mieszkanie, ale apartament. Frida wkroczyła w luksusowy świat wypełniony meblami, bibelotami, chodniczkami, wazami, ornamentami, wzorami. Na początek wchłonęły ją czerwono- pomarańczowe ściany holu, który na szczęście był krótki. Na jego końcu stał okrągły intarsjowany stolik z jasnego drewna, z minimalnie wyszczerbioną nogą. Rzeczywistość mieszkania jest idealna tylko pozornie. Od stolika odchodziły koncentrycznie korytarze do małej kuchni, spiżarni, łazienki, dwóch sypialni i bawialni, której ściany na szczęście były zielone.

Kim jest właściciel wyszczerbionego stolika? Raczej właścicielka, zamożna mężatka? Mąż ciągle na delegacji lub rzadko bywa w domu. Więc właściwie to tak, jakby była sama przez cały czas, snuła Frida. Rzuciła okiem na rysunki wiszące na ścianach holu: koniki, kucyki – na moje oko trochę infantylna i to pomimo spotkań z wieloma interesującymi ludźmi. Może za bardzo żyje przeszłością?
Frida skierowała swoje kroki do bawialni – nowego, obcego słowa, które zaświeciło w jej głowie jak światło małej latarki. U nas nie mówi się bawialnia, tylko: tequila, guacamole i kaktus. To właśnie 'bawialnią' wrodzona empatia, albo szósty zmysł, otworzył jej głowę na nowe nazwy, a przede wszystkim na nową rzeczywistość właścicielki apartamentu.
Meble w bawialni przewidywalne. Na środku podłogi na neutralnej wykładzinie zużyty dywanik, chyba marokański, albo turecki? Kiedy Frida wpatrywała się w chodnik, wyobrażenie o jego właścicielce zaczęło nabierać kształtów. Stąpająca mocno po ziemi, ale nie jest za ciężka. Zużycie dywanika wskazywało bezsprzecznie na jej pragmatyzm albo sentymentalizm. Bo pieniądze to nie wszystko, trzeba jeszcze wokół nich stworzyć tradycję. Jest estetką, ale nie nazwałabym jej miłośniczką sztuki, pomyślała, patrząc na portret dzieci, wiszący nad kanapą. Taki obraz może podobać się tylko osobie, która go zamówiła. Na ścianach próżno szukać Matissa, Picassa, zdjęć Man Raya, albo starożytnych główek poustawianych na stoliczku kawowym i wszystkich innych rekwizytów charakterystycznych dla wyszukanego, nowojorskiego gustu. Amerykański luksus, ale trochę bez wyobraźni, może zbyt przytrzaśnięty potrzebą zatrzymywania kapitału w rodzinie?

Frida już planowała wizytę na tarasie, do którego z bawialni prowadziły białe, dwuskrzydłowe drzwi, ale najpierw musiała się trochę ochłodzić. Nic tak nie orzeźwia w gorący dzień, jak opłuknie stóp zimną woda, myślała kierując swoje kroki do łazienki, gdzie znalazła do wyboru: bidet, zlew, wannę, prysznic, sedes? Zlew za wysoko, wanna z dziwnym kranem, w prysznicu się pochlapię, sedes może niekoniecznie, spekulowała. Odkręciła złoty kurek z zimną wodą i włożyła prawą stopę do białego bidetu. Popłynęła spod niej strużka szarawej wody.
Ablucje zawsze zaczynała od prawej strony, odsuniętej dalej od serca. Nie narażajmy się niepotrzebnie na szok termiczny! Woda ze jej stóp wsiąknęła w biały bawełniany chodnik. Żeby tylko nie zostawić śladów. Po wyjściu z łazienki znowu natknęła się na sympatyczną dziewczynę, chyba pokojówkę. – Czy życzy sobie pani coś do picia? – Tak, poproszę kieliszek schłodzonego Chablais. – Odpowiedziała bez namysłu Frida. 'Chablais', powtórzyła w myślach. Tak, proces osadzania w nowej rzeczywistości już się toczył.

Z lewej strony tarasu, pod ścianą stał ogrodowy zestaw: nieduży, biały okrągły stolik, 4 krzesła z wygodnymi poduszkami w kwiaty. Prześwietlony wzór ich wyblakłego obicia, po raz kolejny przywołał pragmatyzm właścicielki. W przeciwległym rogu prostokątnego tarasu w dużej, glinianej donicy rosło drzewko pomarańczowe. Żadnych liści pod, ale za to na brakowało owoców. Podłoga tarasu z blado czerwonego porfiru, tworzyła wyrazistą fakturę przypominającą magmę, a miejscami ślady zaschniętej krwi.

Frida Kahlo

Monika Waraxa, 2/09/14, Londyn

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Fantazja o Michelu Houellebecqu

  Wiem, że życie to jest gra, czy coś w rodzaju teatru. Choć odgrywanie pewnych scenek jest bardzo bolesne. Często sobie z tego kiepkuję, traktując trudne przeżycia, których dostarczają mi bliscy, jako dobry temat do tego, żeby to opisać.  Myślę, że robiło i robi tak wielu twórców. Nawet mój ukochany Houellebecq. Niedawno, czytając „Wrogów publicznych” (2008), dowiedziałam się, że opisując matkę Adriana – puszczalską hipiskę, w „Cząstkach elementarnych”, miał na myśli swoją rodzicielkę. Tak przynajmniej odebrała to Lucie Ceccaldi, która zostawiła małego Houellebecqa pod opieką dziadków. Czym jak się okazuje ją rozsierdził.  Wydała więc biografię „L'innocente: ecrit” (2008) (w wolnym tłumaczeniu: niewinność przemówiła), w której odnosi się do tego, kim jest jej syn. Houellebecq we „Wrogach publicznych” (wymiana listów między nim a Bernardem-Henri L é vym) komentując jej książkę, stara się dystansować do tematu, ale czuć, że go to dotknęło. Jako dziecko przeżył zawód, troch...

Przekładaniec w moim ulubionym smaku

Vivian Maier Diane Arbus Szereg moich obrazów z lat 2006-2008 był zainspirowany zdjęciami Diane Arbus. O Vivian Maier usłyszałam niedawno.  Biografia Arbus, w którą namiętnie się wczytywałam, o mały włos nie przyprawiła mnie o depresję. Oglądając dokument poświęcony życiu i twórczości Vivian Maier w drodze z Torunia do Warszawy: maniaczka, obsesja, ból, gdzie zapodziała się jej kobiecość? Oj mrocznie. Jedna znana, druga zapomniana.  Amerykanki, Diane żydowskiego pochodzenia, urodzona w rodzinie futrzarza.  Żona uprzywilejowana, niezbyt szczęśliwa w małżeństwie. Na fali wolnej miłości  próbowała urozmaicać pożycie  w gronie przyjaciół, zakończyło się rozwodem.  Rodzina Vivian wyemigrowała z francuskiej wioski, położonej gdzieś w górach. P rzez całe życie  była nianią. Nigdy nie założyła rodziny. Przez niektórych pracodawców podejrzewana o skłonności socjopatyczne, bo trudno było przeoczyć jej zamknięcie i neurotyczność z jaką doczyszczała sprz...

Wielka koniunkcja

Wczoraj byłam na demonstracji. Kasia sąsiadka mnie zabrała. Potem się rozdzieliłyśmy, a ja zanurzyłam się w czymś, na co czekałam od wielu lat. Pierwszy raz w moim życiu czułam, że spotykają się różne rzeczywistości, które wcześniej były oddzielone. Spacer 28.10, fot. MW Dokładnie rok temu, w Zakopanem czytałam tekst o Simone de Beauvoir w „Wysokie Obcasy Ekstra” i to mnie zasmuciło , bo przypomniało mi, że jej świat jest bliski wyzwolonym kobietom z Mokotowa i Saskiej Kępy oraz Żoliborza, ale nie dziewczynom z Olsztynka, miasteczka z którego pochodzę, a ważne kwestie samorealizacji, spełnienia i szczęścia kobiet, wciąż dotyczą tylko garstki wybranych. We wtorek była rocznica śmierci mojego taty i byłam w Olsztynku. Wieczorem, we wtorek 27 października, przy ratuszu demonstrowało chyba ze sto osób, może więcej. To, co dzieje się w Warszawie, wydarza się również tu. Na widok skandujących mieszkanek Olsztynka, które idą główną ulicą naszego miasteczka, wybrzmiała powaga i zasięg sytu...